Krótki spokojny tydzień

 Wszyscy znamy powiedzenie: “Zima zaskoczyła drogowców”. Co roku oklepany (jak dywan w trakcje przedświątecznych porządków) slogan powtarzamy kpiąco, gdy pierwszy śnieg oprószy ulice. Nie mamy litości dla włodarzy miasta, szukamy właścicieli chodników by móc godnie przejść przez obraną trasę, a nie brodzić w śniegu po kolana walcząc o równowagę. A co się stanie, gdy zima i furia zaskoczy… matkę ? 

Muszę przyznać że ten skrócony tydzień pracy zupełnie mi nie poszedł. Bo czy jest się czym chwalić, jeśli z pośród trzech poranków dwa z nich to prawdziwa walka z czasem i przeciwnościami? 

Poniedziałek.

Wstaję jak zwykle, przed szóstą by w spokoju zjeść śniadanie. Ogarnąć się, zanim obudzę lotną brygadę i wyprawię z domu. Od jakiegoś  czasu nie łudzę się, że wstanę szybciej by wskoczyć na matę. Totalne rozstrojenie tłumaczę sobie przedłużającym się przesileniem jesiennym. Nie znajduję innego wyjaśnienia, gdy między jednym a drugim łykiem herbaty z imbirem maluję czarną kreskę na oku. Powoli, starannie. Niespiesznie, bo schemat powielam od sierpnia codziennie. Czasem różni się on przystankiem młodszego: raz przedszkole raz babcia. Zależnie od stanu zdrowia. 

Jakieś 40 minut później, w miarę sprawnie jak na poniedziałek, i jakieś pięć minut wcześniej niż opiewa wyznaczona granica czasowa, stajemy w trójkę przed naszym złomkiem. Oskar standardowo nawija tak głośno, że nawet jeśli ktoś na osiedlu jeszcze spał, to już ma temat z głowy. Szymon dorównuje bratu, ja uśmiecham się pod nosem ale uśmiech szybko zamiera mi na ustach. Przestaje do mnie docierać sens dialogu dzieciaków, bo mym oczom ukazuje się auto. Całe zamarznięte. C A Ł E .

SZYBY.

DACH.

USZCZELKI.

KLAMKI. 

ZAMEK. 

Z A M E K. 

Po jakiś pięciu sekundach dociera do mnie groza sytuacji. Stoję z rozgadaną brygadą, dwie torby na ramieniu, czas umyka nieubłaganie a ja nie mogę dostać się do auta bo mnie kuźwa zima zaskoczyła! Mało tego, zimno jak cholera, a ja nawet do skrobaczki dostać się nie mogę, czapki nie mam, a rękawiczki? Kuźwa, przed chwilą lato było! O odmrażaczu do zamków nawet nie marzę, bo to rarytas który skończył się w zeszłym sezonie. Wyzionął chłopak ostatnie krople, dokonał żywota pozbywając się zeszłorocznych przymrozków ze starych zakamarków złomka.

No więc stoję jak ta sierota, na chwilę zapominam o dzieciach, zwoje mózgowe prostują się z wysiłku gdy do mych uszu dociera… skrobanie. Rozglądam się w akcie desperacji po parkingu, szukając skąd wybawczy dźwięk dociera… BINGO! Biegnę pokracznie do sąsiadki z bloku, która zmachana walczy z przymrozkiem. “Pani psiknij no trochę, bo zamek w aucie nie współpracuje! Czas ucieka a przede mną jeszcze dwa przystanki zanim do biura dotrę. Już i tak przesrane, ale może jakoś godność matczyną uratujemy!”  Sąsiadka nie pyta, strapiona rozumie. W dłonie wciska mi resztki co jej zostały. Dziękuję w locie, drzwi obficie zraszam, klucza nie oszczędzam. Sześć minut później złomek dudni, dmuchawy działają a ja biorę się za skrobanie, z myślą że najgorsze za mną. 

Damy radę.  

Damy? Radę? 

Zmrożony zamek okazał się niewielkim problemem w porównaniu do cholerstwa na szybach. Staram się wyważyć nacisk, by draństwo zeskrobać, ale szyby nie uszkodzić. W starych samochodach tak już jest: jeden fałszywy ruch i naprawa kosztuje więcej niż warte jest auto. Krążę, nie patrząc nawet na zegarek, wiedzieć nie chcę. Skrobię wytrwale góra – dół, ignorując najmłodszego, który jest w stanie nawet dmuchawę ustawioną na pełną parę przekrzyczeć. Drzwi zamknięte i odgłos skrobania również mu nie przeszkadzają: “Dlaczego? Mamo, a to? A mamo dlaczego??” drze się jak zdarta płyta szukając sensu większego w całej tej sytuacji. Wsiadam zmachana do auta, oddech wielki biorę i najspokojniej jak tylko umiem odpowiadam: “Nie wiem synku dlaczego” nie próbując nawet wyłapać treści pytania. Zwyczajnie ni cholery nie wiem dlaczego przegapiłam ten cały listopad.

Ulgę odczuwam dopiero wjeżdżając na parking przed biurem. Pędem biorę torbę, zamykam złomka  śmigam nie zważając że tuż za mną parkuje z piskiem opon Dagmara. Lecę przed siebie, klamki się dopaść, bo na uprzejmości nie pora, gdy czas ściga, a spóźnienie już pewne. Odbijam się od zamkniętych drzwi, za drzwiami dziewczyny z magazynu szczerzą się szeroko. Nie dlatego, że nie chcą mnie wpuścić… zima zaskoczyła nie jedną matkę.

Wtorek

Budzę się z myślą, że będzie lepiej. Przecież odmrażacz do szyb mam, a w torebce odmrażacz do zamków: zimowe must have właścicieli antycznych pojazdów mechanicznych. Podnoszę się z budzikiem, czując ogarniający mnie spokój. Znalazłam swoje poranne krystaliczne zen. 

Mróz nie straszny, dzieci śpią… trzeba pociągnąć nastrój chillout’owy… by spokój ducha utrzymać, w pracy trzeźwy i bystry umysł zachować. To będzie fajny dzień, bo tydzień krótki… tak, jedyne czego mi brakuje, to przedłużenie tego stanu. Biała szałwia cudownie oczyści atmosferę. Sięgam po kadzidło, otwieram szufladę… nie ma. Nie ma ani pudełka zapałek które kupiłam rok temu! Bo jak powszechnie wiadomo, w domku gdzie nie ma kuchenki gazowej, zapałki to niezbędny element wyposażenia. I ciągle w deficycie. Nie łamię się jednak, bo pamiętam że w zeszłe święta siostra będąc w odwiedzinach zostawiła zapalniczkę. Schowałam sobie na takie właśnie krytyczne sytuacje… zaglądam do skrytki i czuję jak mój poranny spokój zmienia się w furię. Już nie stopniowo, tylko niczym napalm rzucony na taflę wody… coś w stylu: **uj z podłożem, ważne że płonie. Tylko nie susz, który miał mi zmysły wyostrzyć i spokój utrzymać a moje wnętrze płonie niesione białą furią. Ganiam po chacie, szukając płomienia i rzucając w myśli inwektywy. 

Weźmie se człowiek niepalący jedną zapalniczkę odłoży. Potrzebuje jej raz na pięć tygodni, zastrzega, nagada się… prosi i grozi. I nie ma! No jedna osoba paląca w tym domu a ognia nie ma! No nie ma cholerstwa, a być miało, spokój zapewnić i aromaterapię. Gdyby w pierwszych wiekach ognia na przedzimiu zabrakło to zgon murowany, bo bez ognia zima! Rodzina cała by wymarła! Plemię! A tu człowiek spokój chce utrzymać i a piać kuurrrde ciśnienie skacze, złość zalewa… Raz na dwa lata wygłupi się matka przy kasie, rozważając czy na kolejne pięć lat starczy te sześć pudełek zapałek, czy może kupić pełną dziesiątkę i temat na dziewięć lat zamknąć? Włoży do szuflady z myślą, że każdy kryzys zażegna i każdą świeczkę zapali… gdy tylko przyjdzie jej ochota. 

A tu nie! Ledwo wstała, starego nie ma, a i tak nadwyręża jej  delikatne nerwy…uzdolniony – kurde blaszka… napiszę do Niego… niech Mu w pięty pójdzie… że łapy wyciąga, bo swojego ognia zgubił i ma czelność niepalącym podbierać…  

Łapię telefon, zerkam na ekran… oczy rejestrują godzinę na wyświetlaczu, ale świadomość nie chce jej przyjąć. 

Wdech wielki robię, spoglądam po sobie, z równie wielkim zdumieniem. Furia ulotniła się w krótkiej chwili, pozostaje niedowierzanie.

Dzieci smacznie śpią, śniadanie nie zrobione, o zjedzeniu nie wspomnę… Myślę przez chwilę: co ty kobieto robisz??? Spokoju nie ma, biała szałwia się nie tli, stoisz w piżamie… i CZASU już też nie ma! Zen też poszło się… poszło.

Pozostaje tylko nadzieja – nie chcąc jej burzyć na termometr nie patrzę. Nadzieja że skrobać dziś jednak nie będę…. 

Źródło: pixabay.com

Dodaj komentarz